Home Miejscówki sLOVEnia mały kraj wielkich emocji

sLOVEnia mały kraj wielkich emocji

0
224

Obejrzałem kiedyś film zachęcający do odwiedzenia Słowenii. Na końcu pojawiło się hasło – „I feel sLOVEnia”. Dziś grzecznie przytakuję i uśmiecham się w duchu. Nawet jeśli nie zakochacie się w tym pięknym kraju, zauroczenie gwarantowane. 

Pierwszy przystanek, miasto Kranj i hostel mieszczący się w samym centrum zabytkowej starówki. Idealne położenie pod względem zaopatrzenia, wyjście na rower prosto z domu lub z dojazdem autem gdzieś dalej. Widok z łóżka wart milion dolarów, ze śniadaniem w cenie. Dość powiedzieć, że planowane dwa noclegi szybko zamieniły się w pięć. Druga przystań – camping w miejscowości Zgornje Jezersko. Standard iście bawarski, czysto, schludnie, nowocześnie i spokojnie. Miejsce zdecydowanie godne odwiedzenia, choćby tylko dla szutrowej ścieżki z widokiem na gigantyczną skalną ścianę. Można stamtąd zrobić kilka różnych tras, również zahaczając o Austrię, którą macie stamtąd dosłownie na wyciągnięcie ręki, czyli kilku bardzo miłych serpentynek. 

Mangart. Szczyt szczytów

Mangart. Tę nazwę zna większość kolarzy lubiących jazdę po górach. Pętla z Kranjskiej Góry jest dość ciężka, ale czy góry kiedykolwiek są łatwe? Trudności do pokonania, nie ma żadnych ścian czy innych tego typu atrakcji. Ot, syta runda po górach ze słusznym przewyższeniem, ale rozłożonym na optymalnym dystansie. 

Startujemy w Kranjskiej Górze. Pogoda z gatunku idealnych, bezchmurne niebo, optymalna temperatura i świeże, górskie powietrze. Ledwo ruszamy, a już jest pod górę, powoli zaczyna się podjazd na przełęcz Vrsic. Początkowy fragment został pięknie poprowadzony wzdłuż rzeki o niezwykłym odcieniu wody. Po raptem kilku kilometrach trafiamy na jezioro Jasna. To alternatywa dla dużo lepiej znanego Bled, które jest być może bardziej urodziwe, ale poniekąd padło ofiarą własnego sukcesu. Liczba turystów w sezonie jest przytłaczająca, o czym świadczą korki. 

„Nasze” jezioro i jego otoczenie są wręcz kiczowato piękne. Człowiek w podziwie drapie się po głowie, a już po chwili tylko bije brawo Stwórcy. W tym miejscu zaliczamy awarię numer jeden. Zresztą awarie dość mocno naznaczają całą rundę i zmieniają jej przebieg. Pęknięta szprycha. Koło na szytce, z powodu dziury, zamleczone. Gorzej być nie może. Szybki powrót w dół do samochodu i zmiana na koło zapasowe. Przełęcz Vrsic i podjazd, jak cała Słowenia, okazują się mistrzowskie. Odpowiednie, nie przesadzone nachylenie, brukowane serpentyny, widoki na góry tak wysokie, że brakuje szyi do objęcia całości. Na przełęczy jakiś rodzaj schronu, z którego nie korzystamy. Zjazd. Świetny asfalt, wyprofilowane zakręty, dość długi. Na dole przecudna dolina, restauracjo-pizzeria i sklep. Cola i w drogę.  

Wiatr w oczy

Ledwo ruszyliśmy i awaria numer dwa. Kicha. Nie pamiętam, czy mieliśmy zapas, a nawet jeśli, to nie mieliśmy pompki… Jak na złość nikt nie jechał. W końcu Michał poszedł po pomoc do pierwszego gospodarstwa przy drodze. Wsparcie okazało się nieocenione, ale straty czasowe sięgały już prawie 2 godzin. W normalnych warunkach nie byłby to problem. Problematyczna była za to prognoza pogody, która sugerowała około piętnastej nadejście chmur i duże opady deszczu. O trzynastej była jednak pełna lampa, a przed nami majaczył Mangart. Kulaliśmy się tak, myśląc, co dalej robić. Zaczynało kropić, nad Mangartem unosiły się ciężkie chmury. Podjazd odbijał z naszej zaplanowanej trasy, więc, chcąc nie chcąc, jechaliśmy w jego kierunku. Wpadliśmy na Szwajcara, który też planował Mangart, ale prognoza skutecznie go zniechęciła. W końcu jednak wszyscy trzej zdecydowaliśmy – jedziemy.

Nie ma tego złego…

O Mangarcie nie potrafię pisać inaczej niż w samych superlatywach, choć nie jestem do końca obiektywny. Nie chodzi nawet o wrażenia estetyczne, bardziej o praktyczne. Deszczyk, który przeszedł w oberwanie chmury, burza i ledwie kilka kresek powyżej zera. Takie warunki tego dnia zaserwowała nam góra. Pogoda sprawiła, że ruch na całym podjeździe był zerowy. Myśląc o tym dniu, nie mogę sobie przypomnieć nawet jednego mijającego mnie auta. Ale mogę za to wyobrazić sobie ciepły, letni dzień na szczycie. Dużo aut i jeszcze więcej ludzi. Będąc tam, nie myślałem w ten sposób, dziś doceniam kiepską aurę. Dzięki temu podjazd mieliśmy w zasadzie tylko dla siebie. A trzeba wiedzieć, że dla nieprzywykłych do ekspozycji osób droga ta może okazać się zbyt trudna. Jest wąsko i w zasadzie nie ma żadnych barierek. Kamienny murek, widoczny czasami na zakrętach, pełni raczej funkcję ozdobną. Gdyby dodać do tego ruch samochodowy oraz innych rowerzystów, kłopoty gwarantowane.  

Na górze spędziliśmy kwadrans, co w niskiej temperaturze spowodowało odmrożenia siódmego stopnia. Oprócz nas byli tam tylko dwaj pasterze i ich wysłużony Fiat Panda 4×4, idealnie wpisujący się w klimat miejsca. Magia. Patrzyli na nas przez okna swojego schronienia, wykrzywiając twarze w delikatnym uśmiechu politowania. Ale patrząc na moich kolegów, widziałem coś zupełnie innego. Ekscytacja mieszała się ze strachem. Niemy podziw walczył z obawą, co dalej. Dostaliśmy największą nagrodę, jaką można było dostać, bo to, co zobaczyliśmy, trudno opisać słowami, nie popadając w patos. Ale odezwał się i głos rozsądku. Głos, który zdawał się krzyczeć: „Hej, to jeszcze nie koniec! To dopiero początek!”…

Światełko w tunelu

Na drodze regularne mokradło. Po pierwsze, karbokółko, a wiadomo, jak karbon zachowuje się w deszczu. Po drugie, zapas alu z klockami do karbonu. Słowem, hamulców brak. Zgrabiałe dłonie. Z tego zjazdu mam jedno wspomnienie, za to bardzo silne. Jest po drodze ze szczytu kilka tuneli, jeden z nich stosunkowo długi. Wyobraźcie sobie teraz, że jedziecie w dół. Hamulce w zaniku. Telepiecie się z zimna. Na nosie czarne okulary. I wlatujecie do tego tunelu. To, co działo się potem, wykracza poza schemat logicznego myślenia. Nie widać nic poza światełkiem na końcu tunelu. Nie czujecie prędkości, bo nic nie widać. Nie czujecie równowagi, bo nic nie widać. Po prostu lecicie, zawieszeni w czasie i przestrzeni. Doświadczenie tak silne, że zaczynam śmiać się przez łzy. Błędnik szaleje, bo nie ma punktu odniesienia. W następnym tunelu już celowo nie ściągnąłem okularów. Na dole kręcili jakiś film. Ekipa filmowa była jeszcze bardziej zdziwiona niż my. Też bym był. Nikt o zdrowych zmysłach nie jeździ w taką pogodę po Alpach. Ale tylko to, co na pozór głupie i szalone, jest tak naprawdę cokolwiek warte.  

Płaskownik do mety 

Dalszy etap to jazda w kierunku granicy z Włochami, zjazd i w zasadzie płaskownik do mety. Przy normalnej pogodzie czysta ekscytacja szosową jazdą. Deszcz na zjeździe z Mangartu okazał się mżawką w porównaniu z tym, co zaczęło się później. Klasyczne oberwanie chmury. Wiatr typu huraganowego. Dojechaliśmy do granicy trochę siłą woli. Nikt nic nie mówił, bo co mądrego można powiedzieć w takiej chwili? 

Granica ukazała się naszym oczom niczym oaza na pustyni. Wpadliśmy tam z impetem, chcąc choć na chwilę odpocząć od gniewu natury. Kawa pierwsza, kawa druga. Po dwudziestu minutach, dwóch kawach i serniku dalej przypominałem ludzką galaretę. Wyglądamy przez okno. W zasadzie bez zmian. Godzina coraz późniejsza. Możemy tak siedzieć do rana albo po prostu jechać. Wybieramy opcję numer dwa. Zdaje się być jeszcze zimniej niż poprzednio. Wiatr nie zelżał, deszcz nie ustał. Kilka, jeśli nie kilkanaście, pierwszych kilometrów od granicy ciągły zjazd, więc nie ma mowy o rozgrzaniu się, wręcz przeciwnie. Ale samo się nie dojedzie. 

Dopiero na ostatniej prostej deszcz się uspokoił, ale temperatura wciąż była daleka od komfortowej. Jaką radość sprawiają suche ubrania i samochód, wie każdy zmarznięty kolarz. Ale nikt nie narzeka. Nikt nie zgłasza zażaleń. Każdy się uśmiecha, bo wie, że było warto. 

Dla takich chwil to robimy. Nie dla knajpek z gwiazdkami Michelina. Nie dla XIII-wiecznych kościołów. Góry. Sól. Smak rowerowania. Liczy się tylko to, co czujesz, kiedy stoisz na szczycie.  

INFORMACJE

Tubylcy

Do Słowenii można jechać w ciemno. Ludzie są bardzo mili, pomocni i życzliwi, czego mieliśmy okazję doświadczyć.  

Jakość tras

Drogi są w większości bardzo dobrej jakości, równe i jest ich naprawdę sporo. 

Baza noclegowa 

Różnorodna. Od hosteli, przez campingi, po luksusowe kwatery. Słowenia była dla nas tylko jednym z etapów tripu po Alpach, ale przyjęła nas tak dobrze, że zabawiliśmy sporo dłużej. I nie był to czas zmarnowany! 

Więcej informacji
slovenia.info/en/pl

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Skowroński

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »