Gravel Man Rasputin albo ten pierwszy raz

Nareszcie! Ruszyło ściganie, ruszył nowy cykl imprez gravelowych pod nazwą Gravel Man organizowany przez Grzegorza Golonkę. Wybraliśmy się aż na Podlasie, by sprawdzić “z czym to się je”. Efekt? Kolejne plany startowe!

Rozgrzewka

Śmiechem żartem, ale już po imprezie stwierdziliśmy, że podstawowym warunkiem, by była udana, jest wcześniejsza podróż na dystansie minimum 500 kilometrów samochodem. Oczywiście, szczerze mówiąc, wolelibyśmy uniknąć podobnych atrakcji w przyszłości, ale tym razem były konieczne, by dotrzeć do podbiałostockiego Supraśla. Komfortowa ekspresówka S8 sprawia, że nawet takie ekstrawagancje są możliwe.  

Supraśl nie należy do miejscowości przesadnie wielkich, ze znalezieniem kwatery w centrum (może 300 metrów od miejsca startu), na bulwarach nad rzeką, podobnie jak biura zawodów, nie było żadnego problemu. Wspomniane biuro mieściło się w Domu Ludowym i działało od godziny 18.00 w piątek. Grzegorz Golonko wspomniał, że zapisało się 198 osób, odbiór pakietów startowych odbył się więc bardzo sprawnie. Pamiątkowy numer startowy z imieniem, worek i bidon z logo Gravel Mana, nalepka na ramę z zaznaczonymi najważniejszymi punktami trasy. I, najważniejsze, sprawdzenie godziny startu! Obydwoje znaleźliśmy się w grupie o 8:35. Pierwsze uff, dystans 100 mil (160 km) startował pięcioosobowymi grupkami od 7. Jeszcze wcześniej, bo o 6.00, wyruszali zawodnicy na 150 mil (240 km), ostatni na 50 mil (80 km). Tym samym mogliśmy myśleć o wyspaniu się. Wieczorem jeszcze tylko 30 kilometrów po okolicy, by zapoznać się z warunkami (generalnie sucho, piachu nie za dużo) i już można było odliczać godziny.

Prosty plan, czas start!

Solidna porcja owsianki na śniadanie, sprawdzone wyposażenie przykręcone do roweru, po dwa pełne bidony, po trzy batony w kieszeń i możemy ruszać. Z zaciekawieniem i trochę respektem przyglądamy się innym startującym. Niektórzy mają look turystyczny, inni z daleka świecą ogolonymi łydkami. Kasia patrzy uważnie na dziewczyny, szykując się na walkę o dobre miejsce, ja myślę o dojechaniu do mety. Wiem, że Kaśka jest w formie, więc plan mam prosty – jechać w tym samym tempie. Nie znam żadnej innej dziewczyny z listy startowej, po cichu więc liczę na to, że w jej przypadku podium będzie możliwe. To jej pierwszy start w życiu w zawodach kolarskich w ogóle, jednocześnie najdłuższa trasa, jaką kiedykolwiek pokonała. Niewiadoma to także ilość piasku na trasie, a ten bywa zdradliwy. No i to gravele! 160 kilometrów na szosie już byłoby męczące, a tu? Szybko przekonujemy się, że to zależy…

Przez piach na kole

Startujemy punktualnie, w cztery osoby. Po 200 metrach zostawiamy współtowarzyszy z tyłu, mocno naciskając na pedały. Garminy popiskują cicho przed każdym zakrętem, niemal synchronicznie. Po kilku minutach zaczyna się las, wyjedziemy z niego po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach. Już po kilku jednak doganiamy, na pierwszym większym piachu, kolejne osoby. I następne. Poza fragmentami terenowymi jest bardzo szybko. Szutry są jak beton. Jedziemy w tempie ponad 30 km/h. Przed startem wyliczyłem, że ze średnią 25 km/h powinniśmy być na mecie po 6:20 h. Jestem ostrożnym optymistą także dlatego, że mijamy jedną z dziewczyn. Doganiając kolejnych uczestników, odbijamy się od Kołodna i atakujemy podjazd na Wzgórza Świętojańskie. Najdłuższy na całej trasie, ale nie wybitnie trudny. Trudniejszy jest singielek po szczytach za Górą Św. Anny, szczególnie końcowy zjazd po piachu! Nagroda to bardzo szybki zjazd do Królowego Mostu i krótki odpoczynek na asfalcie. Tasujemy się z grupą, z którą zamieniamy się miejscami. Pierwsza poważna próba to duże piachy koło Sokola, kawałek przed pierwszym bufetem. Przejeżdżam je, Kasia ma problemy, podobnie jak wielu innych uczestników. To moja szansa – trudności techniczne pozwalają mi zdobywać lekką przewagę albo nadrabiać dystans. Szczerze mówiąc, niekiedy wiozę się też na kole. Trochę przy okazji oszczędzam kolano, nauczony poprzednimi kontuzjami. Wszystko działa, jedziemy do przodu.

Magiczna granica  

Gdzieś koło osiemdziesiątego czy setnego kilometra mam kryzys. Najpierw czuję, że zaczynają mnie boleć nogi, a potem, że zaczyna brakować mi sił. Jem i piję regularnie, ale to niespecjalnie pomaga. Za to znów pomagają piaski. Fragmenty, które musimy iść z buta, pozwalają odpocząć mięśniom. Później dowiaduję się, że Kasia miała kryzys koło setnego kilometra. Piaski są zdradliwe, łatwo się wywrócić, Kaśka leży na jednym z zakrętów, na szczęście to nic poważnego. Toczymy się to wolniej, to szybciej, w stronę drugiego bufetu. Ja myślę o tym, jaki to był szalony pomysł, by w ogóle tu przyjechać (a sam to wymyśliłem). Kolejny odpoczynek to dłuższy fragment asfaltu koło Kruszynian. Potem epicko błądzimy, przedzierając się kilkaset metrów przez piachy. Tylko po to, by zrobić to w drugą stronę pod prąd. Błąd śladu albo nawigacji. To w tym momencie dogania nas pięcioosobowa grupka, którą Kasia ciągnie aż do drugiego bufetu. Jadę drugi i widzę, jak pozostali tylko przymierzają się, by objąć prowadzenie, po chwili schodząc grzecznie do szeregu. W końcu bufet, 114. kilometr. Stoimy dobre 10 minut, podobnie jak pozostali. Nikt się nie spieszy. Grzegorz Golonko mówi, że widać, że ledwo żyję 😉 Tak też się czuję. Ciastka, banany, uzupełnienie bidonów. 44 kilometry do mety? Co to dla nas!

Długi finisz

Przypominam sobie słowa mojego taty, który zna te okolice (sam jestem z Białegostoku), że koło Lipowego Mostu zawsze są piachy. W samą porę, bo z szybkich czterdziestu kilometrów robią się momentami ślimacze nie wiadomo ile. Piach miesza się z fragmentami tarki wyrywającej kierownicę, dochodzą do tego pagórki. Nie wiem sam, jakim cudem pedałuję. Chyba trochę mi głupio przestać. Kaśka jak maszyna prze do przodu. Fragment remontowanej drogi pozwala mi się nieco zbliżyć, doganiam ją na kolejnym skrzyżowaniu, gdzie trochę błądzi. Przecinamy asfalt Supraśl – Krynki i zaczyna się finisz. Ale najpierw jeszcze wredny “golonkowy” podjazd, a potem… znów piaski. Wychodzę na czoło, chwilę czekam, potem Kasia znów prowadzi przez ostatnie kilometry nad rzeką. Patrzę na GPS-a i odliczam co sto metrów do mety. Nareszcie! Nie wierzę. Przez bramę przejeżdżamy razem. Siadam tuż za, ledwo żyję, przez dwie godziny dochodzę potem do siebie. Oddajemy trackery, zrobione.

Zwycięstwo!

Posiłek regeneracyjny w Łukaszówce jemy w miłym towarzystwie innych startujących. W ramach atrakcji babka ziemniaczana i kartacze albo pierogi ruskie, wszystko pyszne. Potem z ciekawości zaglądamy na metę, by sprawdzić wyniki. Dowiadujemy się, że Kaśka wygrała! Szybki telefon do organizatora i pędzimy na podium. Puchar, nagrody, udało się rzutem na taśmę. Trudno o lepsze rozpoczęcie przygody ze ściganiem! Finalnie zajmujemy 17. i 18. miejsce w open z czasem 6:59. 

PS Kasia startowała na nowym Grizlu Canyona, sprawdzając, czy nadaje się do ścigania. Jak widać, nadaje! Zobaczcie nasze pierwsze wrażenia z jazdy.

Więcej informacji o imprezie gravelman.pl

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia: Gravel Man / Paweł Urbaniak /BikeLife

Zobaczcie nasz zimowy objazd trasy

https://magazynbike.pl/tour/2021/03/11/gravel-man-rasputin-na-styku-czterech-kultur/

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia: Gravel Man / Paweł Urbaniak /BikeLife

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »