Trasa dookoła Tatr ma około dwustu kilometrów długości, przebiega przez Polskę i Słowację, nie da się jej drastycznie skrócić i wbrew mniemaniu tych, którzy jej nie znają, nie jest w górach. Suma przewyższeń, jakie się pokonuje, nie jest imponująca i z jednej strony może być zachętą dla tych, którzy boją się ciężkich gór, z drugiej czyni tę trasę czymś w rodzaju „celu do odbębnienia”. W środku lata, gdy dzień jest długi, większym wyzwaniem będzie odpowiednio wczesna pobudka niż przejechanie tych 200 kilometrów przed zachodem słońca.
KTO NA TO WPADŁ?
Trasę dookoła Tatr musiał wymyślić jakiś zdesperowany kolarz amator, który utknął w czasie wakacji w Zakopanem i wybłagał u rodziny jeden dzień tylko dla siebie. Perspektywa ucieczki od zapachu grillowanych oscypków, spalin samochodów, dźwięków cymbergaja i kolejki do kolejki na Kasprowy musiała naprawdę pobudzać wyobraźnię. „Przejadę coś niesamowitego” – pomyślał ten człowiek. „Objadę dookoła całe Tatry. Szwagier się zdziwi”.
Włączył Stravę i pociągnął ślad asfaltami najbliżej gór, jak tylko się dało, przezornie ominął Zakopane i drogę na Kościelisko. Nazwa Ząb obiła mu się o uszy (tu mieszka Kamil Stoch i tędy wiodła trasa Tour de Pologne), więc pociągnął kreskę tamtędy. Na mapie trasa wyglądała zacnie, sąsiedztwo Tatr zapowiadało spektakularne widoki, dystans budził ogólny respekt. Na następny dzień wieczorem szwagrowi i trzydziestu pięciu kolegom z Facebooka rzeczywiście szczęki opadły z wrażenia i nie było sensu klarować szczegółów. Trasa powoli zaczęła uzyskiwać status „raz w życiu musisz”. Rok temu Ola i ja też postanowiłyśmy spróbować.
ŠTRBSKÉ PLESO. ROK WCZEŚNIEJ
Urocza miejscówka, ale jeśli liczycie na romantyczny spacer, odpuśćcie. Sporo tam ludzi.
JAK ZEGAR? CZY ODWROTNIE?
Rok temu pojechałyśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Krótka jazda z Poronina do przejścia granicznego w Łysej Polanie, długa jazda przez słowacką stronę, a późnym popołudniem Chochołów i powrót przez Ząb z widokiem na oświetlone chylącym się ku zachodowi słońcem Tatry Zachodnie. Kiedy jest się praworęcznym i selfie robi się, trzymając telefon w prawej dłoni, podczas jazdy w tym kierunku na zdjęciu nigdy nie będzie Wysokich Tatr.
Pojawią się Tatry Niskie, Mala i Velka Fatra, nasze spalone słońcem nosy pod wielkimi okularami, reklamy producentów kożuchów i sprzedawców serów, ale nie będzie Tatr. Taki psikus. W ubiegłym roku wszystkie zdjęcia zrobiłam telefonem, mimo to podobało nam się. Przez połowę trasy podobało nam się tak bardzo, że chciałyśmy przejechać ją jeszcze raz następnego dnia. Miałyśmy na to ochotę jeszcze w Chochołowie, ale podjazd pod Ząb tak nas wykończył, że wybrałyśmy się na rekreacyjną przejażdżkę w Pieniny. Był 24 czerwca 2017 roku. Wakacje miały rozpocząć się tydzień później…
HURRA! JEDZIEMY DO ZAKOPANEGO!
Podobno najpiękniejszy dzień w Zakopanem to pierwszy listopada – „ni ma ceprów”. W Zakopanem trudno się odpoczywa. Zimą miasto tonie w smogu, latem nie jest lepiej. Spaliny z samochodów wiszą w tej osłoniętej od wiatru kotlinie i duszą. Miasto jest tłoczne, gwarne, drogie, upstrzone tandetnymi pamiątkami, uciążliwe. Góry są piękne, miasto koszmarne. Cudowna drewniana architektura i przepiękna moderna tonie gdzieś pod płachtami reklam, szyldów i afiszy. Za dużo człowiek siedzi w Tyrolu, za dużo się włóczy po świecie i swego nie docenia… Zwlekam więc z przyjazdem, ociągam się, liczę kilometry od domu i wychodzi mi, że nie warto. Myślę o oscypkach bacy z Kuźnic i myślę o korkach na Zakopiance, widzę szarozielony, piękny Kasprowy i tłumy nad Czarnym Stawem. I waham się jak baca z dowcipu… „Byłek wczoraj na weselu. Żonę mi zgwałcili, mnie pobili, a dziś są poprawiny… No i wahom się”.
Widok na Tatry Zachodnie.
PLAN
W planie biorą udział PKP, podsiodłówki i lampki. Moja służbowa Emonda dostała właśnie kasetę 11–32 z. Jest piątek po pracy i spotykamy się z Olą w Katowicach na dworcu. Mój ekwipunek wyprawowy składa się z dwóch par spodenek, dwóch koszulek, cywilnego zestawu szortów i T‑shirta, klapek, 2 par skarpetek, bielizny, dętki, narzędzi, pompki, kanapek, batoników, kabli, powerbanka, telefonu, aparatu, dokumentów i pieniędzy (euro i złotówki). Dodatkowo na kierownicy mam jeszcze lampki i Wahoo. W czasie wyprawy użyłam wszystkiego oprócz pompki, dętki i bielizny, czyli dokonałam niemożliwego… Spakowałam się idealnie.
WIELBŁĄDY
Ekwipunek wieziemy w podsiodłówce i w kieszonkach
Zatwierdzenie planu wymagało wymiany około 4 smsów i jednego trochę dłuższego maila (miał 11 zdań). To bardzo proste, gdy znany jest cel i wszyscy uczestnicy planu mają podobne podejście do jeżdżenia na rowerze – im więcej, tym lepiej. Jedziemy pociągiem do Żywca, stamtąd przez Słowację przedzieramy się do Zakopanego, dzień później startujemy z Zakopanego i w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara robimy pętlę wokół Tatr, później pakujemy graty do podsiodłówek i wracamy do domu. Jakoś. Sto kilometrów plus dwieście, plus około sto (ewentualnie kolejnych dwieście). Nie ma słabych punktów!
PIĄTEK
Bilet z mojej wsi do Żywca, uwzględniający przewóz roweru, kosztuje 16 złotych (sześć godzin wszystkimi pociągami Kolei Śląskich oraz komunikacją miejską w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym z dowolną liczbą przesiadek). Poczułam, że żyję w dobrym kraju! Żywiec zimą osnuty jest smogiem i legendą najbardziej zanieczyszczonego miasta w województwie, jest jednak pięknie położony, a Beskid Żywiecki zawsze budzi we mnie nostalgię. Jest dzikszy i mniej oblegany przez turystów od Śląskiego. Góry są wyższe, ale zbocza mają łagodniejsze, dużo tu przestrzeni i pięknych lasów. Długo będziemy jechać, mając Pilsko i Babią w zasięgu wzroku.
Zalew w Namestowie. Słowacja
Od dworca PKP w Żywcu do przejścia granicznego w Korbielowie jest 25 kilometrów i droga łagodnie pnie się w górę. Jedzie się szybko i dopiero sama końcówka staje się bardziej stroma. Po słowackiej stronie czeka na nas dwudziestopięciokilometrowy zjazd z niewielkimi falami prowadzący do zalewu w Namestowie. Na szczęście góry przynoszą chłód. Czterdziestostopniowe upały panujące w ostatnich dniach zrobiły ze mnie skwarkę. Moje mięśnie nie pracują i czuję się, jakby ktoś ciasno owinął nogi folią, która krępuje ich ruchy i odcina dopływ krwi. Jadę jak czołg, powoli, bez przyspieszeń, mięśnie są zdolne tylko do niewielkiego wysiłku.
ROK WCZEŚNIEJ.
Jedziemy zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara.
Od Namestowa do Kościeliska droga znów pnie się w górę. 40 mozolnych kilometrów i kilka krótkich zjazdów, gdzie można porozciągać napięte, wysuszone upałami mięśnie. Zapada zmrok i zapalamy lampki. Droga od Chochołowa (przejście graniczne) do Kościeliska to kilometry zdartego asfaltu i dziesiątki mijających nas i wyprzedzających samochodów. To najgorszy fragment trasy i zrobimy wszystko, by w drodze powrotnej go ominąć. Po raz pierwszy w życiu uświadamiam sobie, jak nisko leży Zakopane. Od Kościeliska tylko zjeżdżamy. Liczba samochodów i ludzi w mieście też zbija mnie z tropu, już dawno nie byłam tu w czasie wakacji.
SOBOTA. ZAKOPANE – MURZASICHLE – PORONIN – ZĄB – CHOCHOŁÓW
Zakopane nie leży na pętli. Zakopane jest naszą bazą wypadową. Prawdziwa pętla prowadzi przez Bukowinę Tatrzańską i Poronin, ale nas tym razem w Bukowinie nie będzie. Startujemy drogą w stronę Łysej Polany, mijamy Cyrhlę i odbijamy w lewo na Murzasichle. Powstało z połączenia dwóch osad: Mur i Zasichle (czyli to, co leży za Sichlańskim Potokiem) i kiedy ma się tę wiedzę, znika problem z wymową nazwy. Droga z Zakopanego do Łysej Polany (czyli w kierunku Morskiego Oka) mogłaby być fantastyczna. Do Łysej jest w większości łagodny podjazd, z powrotem szybki zjazd leśnymi serpentynami o skrajach porośniętych potężnymi liśćmi lepiężnika. Czego jej brakuje? Spokoju. Droga nie ma pobocza, na którym można czuć się bezpiecznie. Kolarz jadący tamtędy jest tylko małym robaczkiem wśród mijających go autobusów i spieszących w Tatry prywatnymi samochodami turystów.
Podjazd Poronin-Ząb i karcące bezczelnego turystę spojrzenia podhalańskiej młodzieży.
Zjazd do Murzasichla jest tak długi i szybki, że człowiek zastanawia się, czy aby wszystko zabrał ze sobą, bo powrót stamtąd nie wchodzi w grę. Tak naprawdę w przeciwną stronę nie jest tak straszny i dobrze się go podjeżdża, zwłaszcza w ciemnościach, gdy myśli się o niedźwiedziach. Jadąc przez Poronin, wleczemy się za Lamborghini (traktor Lamborghini) i obserwujemy tutejszą architekturę. Kryte blachą trapezową otynkowane na szaro domy o spadzistych dachach, czasem jakaś drewniana chata zasłonięta szyldem o pokojach do wynajęcia za 100 metrów.
To nie jest urocze miejsce. Mogłoby takie być, ale nie jest. Za dużo w nim chaosu i przypadkowości. Każdy dba tu o swoje, nikt nie myśli o całokształcie. Poronin zmaga się z budową węzła komunikacyjnego w okolicy dworca i od naszej ostatniej wizyty, i z kolarskiego punktu widzenia, droga w tamtym miejscu niewiele się zmieniła – jest zakamieniona i zakorkowana.
Po przejechaniu Zakopianki zaczynamy nasz pierwszy poważny podjazd. Podjazd do Zębu ma 5 kilometrów długości i jego nachylenie, początkowo umiarkowane, sięga czasem 10%. Zjazd za to jest długi, szybki i dość gładki. Asfalt jest naprawdę bardzo dobry. w przeciwną stronę dla zmęczonych nóg ten podjazd był utrapieniem. Na początku łagodny, pod koniec coraz bardziej stromy, dochodzący nawet do 13%. Końcówka wiedzie szerokim łukiem i człowiek ma nadzieję, że właśnie tam będzie wreszcie finisz. Niestety, jeszcze trochę trzeba przycisnąć. W sumie prawie 10 kilometrów pod górę. W Chochołowie udało mi się zrobić zdjęcie bez samochodów i w stu procentach wypełnione tradycyjną drewnianą architekturą podhalańską. Wyjątkowe miejsce. Warto tu przyjechać, by obejrzeć drewniane domki wzdłuż głównej ulicy i kwiaty, potencjał wykorzystany na maksa. W Chochołowie pączek, cola i ostatnie kilometry do granicy pod górę.
CHOCHOŁÓW. PODHALE, NIE TYROL
Niewesołe weselne nastroje młodzieży podhalańskiej – trudno sprowokować ich uśmiech.
CHOCHOŁÓW – VITANOVÁ – ORAVICE – ZUBEREC – LIPTOVSKÁ SIELNICA
Od granicy znów trochę zjazdu aż do wsi Vitanova. Patrzę kątem oka na Tatry, trochę pilnuję drogi. We wsi skręcamy w lewo na Oravice, stare ukryte w górach kąpielisko z termalnymi basenami. Trochę zatrzymuje nas remont drogi, ale wkrótce skręcamy na ścieżkę wzdłuż Orawicy i nią pędzimy aż do basenów. Od Oravic droga wpada w świerkowy las i pnie się w górę. Do tej pory to najprzyjemniejszy fragment trasy. Tatrzańskie powietrze jest tu chłodne i aromatyczne. Cztery kilometry podjazdu lasem kończy stromy fragment o nachyleniu nawet powyżej 11%. w przeciwną stronę zjazd dawał niemałą frajdę. Właściwie ciągnie się od szczytu za Zubercem aż do Vitanovej. Przede wszystkim las i przyjemna niezbyt ruchliwa droga jest tu kluczem do przyjemności.
VITANOVA
Gulasz wrzący w beczkach.
Zjazd do Zuberca wśród pofałdowanych łąk okazuje się miłą nagrodą za trud podjazdu i pamiętam, że w przeciwną stronę nie był utrapieniem. Nachylenie 3% na długości 7 kilometrów to obciążenie prawie niezauważalne. Od Zuberca zaczyna się dziesięciokilometrowy podjazd. Łagodny początek później kończy się serpentynami o nastromieniu dochodzącym do 7%. Nie jest to zabójczy podjazd, Ola i ja wiemy, co czeka nas na szczycie – niekończący się zjazd do Liptovskiego Mikulasza i biały kościółek z brązową „cebulą” na dzwonnicy.
Szykuję aparat. Dwadzieścia pięć kilometrów w przeciwną stronę było dość męczące, zwłaszcza końcówka serpentynami na sam szczyt. Biały kościółek w dolinie rzeczywiście pięknie wyglądał na tle gór i zmieścił się na kilku kadrach zrobionych telefonem. Podczas dzisiejszego zjazdu chowa się za wsią i trudno zrobić mu ładne zdjęcie z siodełka. Odpuszczam.
LIPTOVSKÉ MATIAŠOVCE
W PRZECIWNĄ STRONĘ biały kościółek zapowiada długi podjazd w stronę Zuberca.
LIPTOVSKÁ SIELNICA – LIPTOVSKÝ MIKULÁŠ – PRIBYLINA
To najgorsza część trasy. Mijamy Tatralandię – wielki Aquapark, przed którym tłoczą się samochody. W Liptowskim Mikulaszu mamy za sobą połowę drogi, w przeciwną stronę było podobnie. Jest środek dnia i najtęższy upał. Oprócz Zakopanego, Liptowski Mikulasz to największe miasto na trasie i warto zatrzymać się tu na posiłek. Jest mały ryneczek i kilka supermarketów, znajdzie się też trochę cienia. Mój Wahoo pokazuje dystans dokładnie stu kilometrów. Zaczynam czuć znużenie. Za miastem rozpoczyna się czterdziestokilometrowy (!) podjazd, którego z początku w ogóle się nie czuje, licznik podaje najwyżej 1,5% nachylenia, droga jest szeroka, ale też bardzo ruchliwa i odbiera większość zapału. Od Liptowskiego Mikulasza selfie zrobione prawą ręką będę już miały w tle szczyty Wysokich Tatr.
Pomnik bohatera narodowego – Petera Sagana. W budowie. Być może.
PRIBYLINA – ŠTRBSKÉ PLESO – STARÝ SMOKOVEC – TATRANSKÁ LOMNICA – DROGA NA ŽDIAR
Jadą tabunami, w naszym kierunku i z naprzeciwka, dziesiątki głośnych samochodów, autokarów i motocykli. Po naszej lewej stronie zaczynają wyłaniać się skaliste szczyty. Prędkość wyświetlana na licznikach mówi nam, że ciągle podjeżdżamy. Góry są daleko, jedziemy trawersem po zboczy doliny ogołoconej z drzew po wielkich wiatrołomach i widoki robią się coraz piękniejsze. Z prawej strony, po drugiej stronie doliny, majaczą Tatry Niżne. Mnóstwo tu purpurowej wierzbówki, która porasta w sierpniu tatrzańskie doliny, również po „naszej stronie”.
Próbuję zrobić selfie z Tatrami w tle (widać i Gerlach, i Łomnicę), na to czekałam 13 miesięcy i zdaję sobie sprawę, że kamera ich nie widzi, są tak daleko, że nikną. To największy zawód, jaki spotkał mnie na tej trasie, właściwie tylko po to tu przyjechałyśmy (uśmiech). Kuszące strumyki szemrzą. Można zatrzymać się na krótką kąpiel i tankowanie bidonów. Od Strbskiego Plesa droga opada. Jestem dziś słaba, moje nogi, ciągle jakby skrępowane folią, pracują leniwie. Strbske Pleso to błękitne malownicze jeziorko z widokiem na góry, prowadzi do niego dość stromy podjazd o długości około dwóch kilometrów. Patrzę na Olę i kręcę głową, nie podjeżdżamy dziś do jeziorka, nie mamy za dobrego tempa, pewnie i tak ostatnie kilometry pojedziemy po ciemku.
Słowacka strona trasy
Kolejne miejscowości połykamy dość szybko, ja rozglądam się za sprzedawcami owczych serków, bo mój organizm domaga się kalorii. Jak na złość pod wieczór wszyscy już poznikali, ale udaje mi się dopaść zgrzewkę pięciu słowackich parówek w maleńkim sklepiku w Tatrzańskiej Łomnicy. Do wyboru była jeszcze mielonka i pasztet… w przeciwną stronę zjazd od Szczyrbskiego Jeziora (Štrbskégo Plesa) do Liptowskiego Mikulasza to wariactwo. Rower sam jedzie i prawie nie używa się hamulców. Nagle, bez żadnego prawie wysiłku przybywa na liczniku czterdzieści kilometrów. To dobry zjazd, ale trzeba uważać na samochody i pojawiający się gdzieniegdzie gorszy asfalt.
ŽDIAR – ŁYSA POLANA – ZAKOPANE
Właściwie niewiele z tego fragmentu pamiętam. W okolicy Ždiaru, do którego prowadzi długi szybki zjazd od Štrbskégo Plesa, zdaję sobie sprawę, że jedzie mi się lepiej niż na początku wyprawy. Może pomogła kąpiel w lodowatym potoku, może moje stare mięśnie potrzebują stu pięćdziesięciu kilometrów na rozgrzewkę? Nie jest to jednak żadna zrywność, bardziej toczenie się starego diesla. Zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, jak w przeciwną stronę wyglądała droga od granicy. Nie wiem, co mnie czeka, choć bardzo już chciałabym znaleźć się na rondzie w Łysej Polanie. Droga wspina się interwałami, trochę wspinaczki, trochę zjazdu, znów podjazd i krótki zjazd. Dłuuugo…
CHŁODZENIE WODĄ
Latem szosowe buty wysychają w godzinę, a dla zmęczonych mięśni to ogromna ulga. Słowacja.
Odbieram to jak powtórkę podjazdu pod Ząb w przeciwną stronę, zmęczona głowa czeka tylko na koniec. Za granicą krótkie serpentyny pięknym chłodnym lasem do ronda i rozwidlenie dróg na Głodówkę i Zakopane. Czekałam na to! Jest już mniej samochodów, nikt nie trąbi, jak zdarzało się to często po słowackiej stronie, czerwona lampka na sztycy mówi wszystkim o mojej obecności, czujne oko wypatruje w mroku ewentualnych dziur, ciało balansuje na zakrętach. To najlepszy fragment trasy, taki, jak lubię, dziki, szybki, przynoszący radość. Żaden ze zjazdów do tej pory nie niósł takiego flow. Uwielbiam tę drogę! Las pachnie już wieczorem, mam na sobie kamizelkę, która chroni mnie przed wiatrem (dopiero teraz przyszedł na nią czas). Światła Cyrhli mówią mi, że już niedaleko.
ZAKOPANE
Siedzę na podłodze w kuchni i próbuję się rozciągać. Gruby labrador zaległ na moich nogach i mogę nawet przyjąć, że trochę mi pomaga. Na piecu gotuje się pół kilo makaronu. Koniec. Przejechałyśmy to znowu. Miały być selfie z Tatrami w tle, a ja nie zrobiłam żadnego… Dobranoc.
NIEDZIELA. ZAKOPANE – ŻYWIEC – DOM
Rano leje i Paulina z Akademii Active zabiera nas do swojego gabinetu. Robi masaż i drenaż limfatyczny. Boli i czasem mam ochotę porządnie jej przywalić w rewanżu, ale, o dziwo, czuję się potem wyjątkowo „sprężyście”. Wyjeżdżamy wczesnym popołudniem w czasie krótkiej przerwy między burzami. Znów jedziemy na Ząb, zaczyna się podjazd, a ja czuję, że folia na moich nogach zniknęła. „Mam z powrotem moje nogi!” – mówię do Oli i śmieję się. „Nie było ich przez trzysta kilometrów, a teraz wróciły”.
DROGA POWROTNA
Tatry zostają za nami.
Zaczyna padać i leje aż do Korbielowa. Jedziemy inną drogą, omijając Namestowo. Pioruny walą przed nami, aparat schowany głęboko w torbie i owinięty w reklamówkę jest dziś bezczynny. W Żywcu jestem już sucha, 25 kilometrów zjazdu od granicy wysuszyło nawet spodenki. Powrót do domu koleją tym razem jest skomplikowany i drogi. Dwóch przewoźników, dwa bilety, dystansu w pierwszym drugi nie chce uwzględnić i cena skacze w górę ponaddwukrotnie w stosunku do piątkowej taryfy. Nie podoba mi się to i mocno się zastanowię, zanim skorzystam z podobnego połączenia w przyszłości.
PODHALAŃSKI POSIŁEK REGENERACYJNY
EPILOG
Prawie wszystkie zdjęcia robię z siodełka. Zauważam kadr, sięgam ręką do karku i podnoszę lekko pasek aparatu, który potrafi przykleić się do ubrania swoją gumowaną stroną, następnie sięgam na plecy i przyciągam aparat do brzucha, zdejmuję pasek z ramienia, włączam aparat, przymierzam i strzelam. Zwykle niewiele widzę, nie wiem, czy zdjęcie wyszło, czy jest ostre, dobrze doświetlone, skadrowane… Wyłączam aparat, zakładam pasek na ramię i moszczę body na plecach. Kolejne „takie samo” zdjęcie do kolekcji. Tutaj jest jeszcze trudniej, robię to wszystko w tej samej kolejności, ale dużo szybciej, kadry psują mi samochody, czasem wyczekuję tak długo, by przejechały, że ucieka mi kadr. Ola nie czeka. Ma mniejszą potrzebę uwieczniania rzeczywistości, nie rozgląda się tak jak ja za kadrami, nie boli jej, że umykają. Kiedy przejadą samochody, Ola jest małym punkcikiem, a ja gonię ją z aparatem w dłoni, omijając dziury w asfalcie.
KOLARSTWO HEDONISTYCZNE
Bardzo często jeżdżę sama. Dlatego że lubię się „napawać”. Nie jeżdżę w brzydkie miejsca, nie znoszę złych asfaltów, omijam zatłoczone miejscowości, nie kąpię się w mętnych jeziorkach, unikam hałasu. Nie muszę się godzić na brzydotę. Chcę przyjemności. Dlatego często wracam w miejsca, które lubię, nadkładam drogi, by jechać nowym asfaltem i zatrzymuję się, gdy widzę błękitne strumyczki. Pętla dookoła Tatr jest dla mnie trudna. Nie z powodu długości i przewyższeń, ale ze względu na brzydotę i kiepskość przemieszaną z widokiem na cudowne góry i miejscami, w których chcę się zatrzymać. To tereny, z których raz chcę uciekać i zapomnieć, raz zostać i zamieszkać. Nie sposób wyrazić się o tej pętli jednoznacznie.
ROK WCZEŚNIEJ.
Regen w Liptovskim Mikulaszu.
___
Wiem, że zrobię to jeszcze raz. Ostatni. W październiku. We wtorek. Ale nie zdecydowałam jeszcze, w którym kierunku. Rzucę po prostu monetą. Nasza propozycja trasy dla was różni się od przejechanej przeze mnie, ma 270 kilometrów i dużo więcej przewyższeń, gdyż „zagląda” w góry. Przekonajcie się, czy taka wersja wam się spodoba… Link do niej znajdziecie TUTAJ.
Tekst ukazał się w TOUR 3/2018.
Jego wersję elektroniczna znajdziecie w eKiosk.